...wydawało mi się jednak. Strzału żadnego nie było.
- No i co się tak gapisz? – zapytała znów Bladolica. – Odpowiesz mi czy nie?
- Emm…
- No idiota! Cymbał! Opuszczam to miejsce! – wstała z ławki.
- Nie! Poczekaj… - rzekłem. Usiadła. I właśnie to, że usiadła. Ach! Nikt tak nigdy pięknie nie usiadł!
- Więc?
- Kocham cię! – uderzyłem wszystkimi armiami mego afektu w ten piękny punkt strategiczny.
- Coś jeszcze?
- Kocham cię! – i znów.
- Daj…
- Kocham cię!
- … mi…
- Kocham cię!
- … dojść…
- Kocham cię!
- … do…
- Kocham! Ach, kocham!
- … słowa. Czy ty w ogóle potrafisz powiedzieć coś innego? – zapytała. To nie ja dopuściłem ją do słowa, lecz niemożność wykrzyczenia po raz kolejny „kocham cię”. Niech na wieki przeklęta będzie suchość gardła.
- Tak – odrzekłem po chwili. – Lecz gdy ciebie taką widzę, nic innego nie jest warte mówienia.
I to były te słowa. TE SŁOWA. Uśmiechnęła się. Najrówniejszym szeregiem najbielszych zębów. I całym pięknem jej zielonych oczu. Nawet jej uszy lekko podniosły się, idąc niejako w parze z ustami.
- W sumie, to ci wyszło. Ująłeś mnie. I masz ładne rude włosy.
- Dziękuję, pani – ukłoniłem się lekko, bez przesady jednak – by przypadkiem nie pomyślała, że kocham ją na tyle, by się schylać się bardziej. Z kobietami tak trzeba, powoli.
- Hmmm… - wyraźnie się zamyśliła. – Chodź, coś ci pokażę. To niedaleko.
Bez zastanowienia, ruszyłem za nią. Powoli, nieśpiesznie. Po drodze prawd kilka na temat mej Towarzyszki zostało ujawnionych. Zofia (jakże pięknie) miała tyle lat, co ja – a więc wkrótce oglądać będzie dwudziestą trzecią wiosnę swego życia. Podobnie do mnie, studiowała. Ja również opowiedziałem jej trochę o sobie.
Po drodze stała się dziwna rzecz – z nosa Pani Mego Serca puściła się krew. Jako bohater chwili, dobyłem chusteczki – żywioł został ujarzmiony w zarodku.
Pod jedną z kamienic, zatrzymała się. Stwierdziła, że tu mieszka. Zaprosiła mnie również do środka. Wyraźnie dała mi do zrozumienia, bym sobie niczego nie obiecywał.
- Niczego sobie nie obiecuj – powiedziała. Ja nie z takich, tak przy okazji.
Jej mieszkanie mieściło się na trzecim piętrze. Było lekko zakurzone, acz utrzymane w niezłym porządku; nieco staroświeckim wyglądem również się cechowało. Od razu rzucił mi się w oczy regał pełen książek. Zofia wzięła jedną z nich.
- To pierwszy tom „W poszukiwaniu straconego czasu”, a więc „W stronę Swanna”. Mam go po babci – wyjaśniła. – Zabawna historia – dając mi go powiedziała, żebym otworzyła ten egzemplarz dopiero wtedy, gdy skończę 23 lata. Tak się składa, że to dziś. A twoje słowa w parku… Chwila tej rangi wymaga jakiegoś towarzystwa.
- Cóż, dziękuję – rzuciłem.
- Ale zanim zajrzę do środka, pójdę po trochę wina. Czekałam w końcu na te chwilę dziesięć lat.
Wyszła. Zostawiła mnie w błogiej chwili ekscytacji i oczekiwania. Wziąłem w rękę obiekt całego zamieszania. Trudno to opisać, ale książka jakby emanowała tajemniczą poświatą, a także… wręcz dobrym nastrojem. I właśnie w tym przyjemnym momencie dobiegł mnie krzyk Zofii. Czym prędzej pobiegłem do kuchni.
Bladolica stała w kącie zasłaniając usta rękami. Przylgnęła do ściany. Na podłodze natomiast, wśród zakrzepłej krwi, leżał martwy mężczyzna, a obok niego pistolet. I było to coś, co mi się na pewno nie przywidziało.
Ciało należało do około pięćdziesięcioletniego, całkowicie łysego, mężczyzny. Jego wciąż otwarte niebieskie oczy wyrażały wielkie zdziwienie – najwidoczniej został na czymś przyłapany. Nieboszczyk miał ponadto otwarte usta.
Zofia wciąż zawodziła.
- Co on miałby tu robić? Znasz go? – zapytałem gorączkowo wskazując na zwłoki.
- Boże drogi, nie znam go! Skąd mam wiedzieć, kto to? Złodziej? Świadek Jehowy? Nie było mnie w mieszkaniu od wczorajszego wieczora.
- Dobrze, spokojnie. Coś wymyślimy – z całych siła starałem się ją uspokoić.
Usiedliśmy w pokoju. W milczeniu spędziliśmy dłuższy czas. Bo cóż tu począć? Nic nie przychodziło nam do głów! Trzeba zadzwonić po policję!
- Wszystko mi już jedno – powiedziała nagle ze zniechęceniem Zofia, po czym wzięła w rękę książkę od babci. Otworzyła ją.
W następnej chwili było mi dane zaobserwować jedną z najwspanialszych metamorfoz w historii świata i ludzkości. Twarz Bladolicej, z ostoi smutku, niepewności losu i żałości, przemieniła się w świątynię nadziei na rozwiązanie problemów i ucieczkę od trosk. Uniosłem brwi w geście pełnym pytań i niewiadomych.
- Przeczytaj to. Przeczytaj, co zostawiła mi babcia – rzekła mi, przysiągłbym, iż bardziej uśmiechniętymi oczyma niż ustami.
- Ach, no tak! Naturalnie! – entuzjazm udzielił mi się już chwilę później.
I zrobiliśmy wszystko to, co na odwrocie pięknej, spękanej, brązowej okładki napisała babcia – złapaliśmy oboje za książkę, wypowiedzieliśmy na głos słowa: „Wczoraj, godzina 21”, zamknęliśmy oczy, po czym… przenieśliśmy się w czasie, gdyż wiedzieć musisz, iż książka babci była bardzo osobliwym wehikułem czasu.
Gdy otworzyliśmy nasze oczęta zdążyliśmy usłyszeć jeszcze zamykanie drzwi mieszkania od zewnątrz – czynność tę wykonywał nie kto inny, jak Wczorajsza Zofia.
- Zaczajmy się przy drzwiach – zaproponowałem, gdyż naturalnym było, iż celem naszym musi być przepędzenie, najprawdopodobniej, złodzieja i w ten sposób uratowanie mu życia. Życia, na które ewidentnie czyhał jakiś zabójca, który musiał go śledzić lub też wiedzieć, iż będzie dziś plądrował mieszkanie Zofii. Taki właśnie obraz sytuacji wydawał nam się najbliższym prawdy.
Chwile mijały powoli. Mógłbym przysiąc, iż czekaliśmy tak wieki całe. Z otępienia wyrwały nas kroki, których odgłos dochodził z klatki schodowej. A chwilę później, także ciche dźwięki dobierania się do zamka drzwi.
Te lekko się uchyliły zapraszając tym sposobem do środka nieco światła z korytarza. Złapałem jeden z butów Zofii, mając na celu uczynienie z jego obcasa groźnie wyglądającej broni. Wziąłem zamach, lecz zawahałem się, gdyż do środka wsunęła się ręka… trzymająca pistolet. Moją chwilę zapomnienia wykorzystał napastnik, który ułamek sekundy później znalazł się tuż przede mną. But wypadł mi z ręki – moja broń nie odstraszała. Zaczęliśmy się szamotać.
Samej szamotaniny nie jestem sobie w stanie dokładnie przypomnieć, nie pamiętam z niej wiele. Trwała pewnie moment – dla mnie stulecia. Nie przypominam też sobie momentu, w którym znaleźliśmy się w kuchni. Wiem jednak, że Zofia cały czas krzyczała pod drzwiami i nie wiedziała, co ma ze sobą począć. Biedna, strachliwa niewiasta.
Aż za dobrze za to pamiętam moment, w którym pojąłem, w czym rzecz. A stało się to chwilę po wystrzale, który przerwał naszą walkę. Dźwięk uwolnienia kuli z bębenka rewolweru już słyszałem, a raczej miałem usłyszeć – jutro pod Barbakanem. Była to widać pomyłka mojego mózgu, który nie do końca chyba wiedział, co jest wspomnieniem, a co teoretycznie jeszcze się nie stało.
Po chwili spojrzałem w dół, a spojrzenie to ogarnęło zwłoki człowieka, który zginął z mojej ręki.
tekst: Mateusz Hołda
rysunki: Karolina Oczkowska