środa, 30 grudnia 2015

Dziwaczne losy Gaudentego Bambuko cz.3

     Gaudenty bardzo się zdenerwował, gdy przypomniał sobie odwiedziny nieznajomej poprzedniego dnia. Nie rozumiał, dlaczego wpuścił do domu obcą kobietę. Mogła przecież okazać się gwałcicielką, trucicielką, pracownicą zakładu produkującego batony. Bohater przypominając sobie swoją uległość wobec płci pięknej wpadł w szał. 
   - Przecież postanowiłem sobie, że zero flirtów! Muszę zająć się swoim twórczym introligatorskim bytowaniem na tej planecie a nie jakimiś tanimi flircikami nic nie wnoszącymi do mojego życia! Do tego mam kaca a mój dom okropnie śmierdzi fajkami! Na motylą nogę, znowu będę musiał wszystko prać i sprzątać a oprawianie książek zostanie rzucone w kąt! – po czym Gaudenty poślizgnął się na rozlanym winie i uderzył głową o meblościankę. Tego już było za wiele! Ze zdenerwowania warknął, krzyknął, chrząknął, rozpiął rozpór, stawił opór, uderzył pięścią w stół chcąc dać upust emocjom, lecz nożyce się nie odezwały.  
     Po chwili poczuł się lepiej i zabrał się za porządki. Jednak coś się zmieniło, obraz w prawym oku zaczął drgać, natomiast obraz widziany okiem lewym zabarwił się na zielono. Gaudenty mimo to rzucił się w wir porządków. Pomyślał sobie:
    - A co tam, trochę mi się wzrok pogorszył, pewnie przez ten upadek mam wstrząśnienie mózgu, ale kto by się tym przejmował. Będę teraz postrzegał świat inaczej, kto powiedział że inne jest gorsze. Przecież każda zmiana wiąże się z cierpieniem, teraz będzie mi trochę niewygodnie, ale przyzwyczaję się. Z resztą – z wstrząśnieniem mózgu można żyć. 


     Jednak coś było nie tak, w miarę upływu czasu narastało w nim dziwne uczucie, czuł się niepełny, po chwili ten niespokojny nastrój przemienił się w poczucie braku czegoś, czegoś konkretnego, istotnego dla Gaudentego. I nagle zalała go fala adrenaliny, złości i żółci. 
     - Ooooo kuuurza stopa zeusowa! – zaklął Gaudenty -  Gdzie jest mój egzemplarz „Ballad i Romansów”?! Ja chromolę, to ta paniusia z wczoraj musiała mi go ukraść! No chyba pierdolnę!  - brzydko wyraził się introligator, po czym z ponownie przewrócił się na ziemię, tym razem na skórce od banana (nie było o tym wspomniane w poprzedniej części ale wspólnie z nieznajomą zjedli ogromne ilości bananów gdy złapała ich tzw. gastro faza). Również tym razem uderzył się mocno w głowę. Podczas tego upadku doznał następnego wstrząśnienia mózgu, mimo to zdołał wstać. Widział świat jak gdyby był pod wpływem środków psychoaktywnych. Nie rozumiał kim jest, wybiegł na ulicę nagi, krzycząc: - Romanse! Ballady! Banany! 
     Tymczasem zaginiony egzemplarz lektury podpierał wielkie łoże znajdujące się w domu Nieznajomej. Tak naprawdę zjawiła się u Gaudentego tylko po to, by znaleźć coś co mogłoby zastąpić ułamaną nóżkę jej wyrka. Wiem, to niezbyt mądre, ale tak właśnie było, bo nieznajoma nie grzeszyła inteligencją i była biedna jak mysz kościelna, dlatego w swoim nie posiadała niczego, co mogłoby ów łoże podpierać. Pięknie oprawiony egzemplarz leżał i kwiczał pod śmierdzącym legowiskiem tej niezdarnej kobiety, dodatkowo pojawiło się na nim wgniecenie spowodowane ciężarem łoża. Najgorzej! 



tekst & rysunek: Karolina Oczkowska

piątek, 11 grudnia 2015

Dziwaczne losy Gaudentego Bambuko cz.2

    Oprawianie zawsze wprawiało Gaudentego w dobry nastrój. Nie inaczej było i tym razem. Nie przeszkadzał mu nawet gęsty deszcz, często padający w porze monsunowej. Bohater, by poprawić sobie humor jeszcze bardziej, przywdział swój ulubiony prochowiec.
    - Taki jestem Humphrey Bogart – rzucił po nosem, po czym zaczął nucić „Always Look on the Bright Side of Life” z repertuaru Monty Pythona.
    Gaudenty znalazł się w transie, który zawsze pochłaniał go podczas oprawiania książek. Stąd też początkowo nie usłyszał pukania do drzwi. Kiedy się nasiliło, niewinnie zaklął pod nosem.
     - Kurwa jebana mać.
     Podszedł do drzwi. Wyjrzał przez judasza (Gaudenty wprowadził to nazewnictwo 
w Indonezji. Dawniej pomocny wizjer nazywano „tą dziwną dziurką w drzwiach, syneczku, przez którą zobaczysz, czy przyszli goście czy gangsterzy”). Jego oczom ukazała się sylwetka kobiety. Paliła papierosa. Widok ten nie pozostawił Gaudentego obojętnym. Otworzył drzwi. W ułamek sekundy stał się Gaudentym Bajerantem.
     - Witam miłą panią. W czym mogę pomóc? Może bym tak pani… oprawił książeczkę? 
     - Hmmm. A mogę najpierw wejść? – zapytała nieznajoma.
     - Naturalnie. 
     Warto wspomnieć, iż Gaudenty zawsze do pięknych kobiet mówił w szczególny sposób – po każdym zdaniu jego twarz na krótki moment stawała się obiektem naśladującym emotikony. W swojej krótkiej powitalnej wypowiedzi introligator zdążył już zaprezentować „:)”, następnie „;d”, a na końcu „;p”. 


    A nieznajoma była w rzeczy samej piękną kobietą. Blada cera, kruczoczarne włosy, czerwona szminka, do tego szpilki, elegancka sukienka. W jednym ręku trzymała wspomnianego już papierosa, w drugim – parasol (choć jej mina sugerowała wyraźnie, iż ma zupełnie wyrąbane na pogodę). 
   Nie warto cytować całej rozmowy między dwójką postaci. Była ona długa. Gaudenty był zachwycony, gdyż nieznajoma wyraźnie z nim flirtowała. Męska słabość! Co poradzić. Kobieta nie zdradziła swego imienia. Obiecała Gaudentemu, iż wyjawi je przy kolejnym spotkaniu. Urzeczony elegancką panią introligator pobiegł nawet do piwniczki po najlepszą butelkę wina, jaką miał (Szato Weze Mła, rocznik 1945). 
    Butelkę wina i paczkę papierosów później, wyszła zostawiając introligatorowi do oprawy kilka książek – „Historię wojny brytyjsko-zuluskiej” pióra Jana Hugona Odrowąża (naocznego świadka konfliktu), „Jak przejść przez życie bez rozmowy z ludźmi” Christiana Milesa Spencer-Jonathana, a także „1000 i 1 opowiastek alegorycznych na tematy śmieszne 
i niekoniecznie dziecinne” Fredericka Gustava von Magdeburga z Magdeburga, hrabiego Magdeburga.
    Poranne odkrycie wytrąciło jednak Gaudentego z dobrego humoru – okazało się, iż zaginął jego egzemplarz „Ballad i romansów”


Tekst: Mateusz Hołda
Rysunek: Karolina Oczkowska

sobota, 18 kwietnia 2015

Dziwaczne losy Gaudentego Bambuko cz. 1

„Zdziwiłbyś się jakie książki ludzie wyrzucają na śmietnik” – zdanie to stało się mottem życiowym Gaudentego Bambuko. Właśnie dziś kończy on 30 lat i postanowił zrobić sobie prezent. Chce oprawić pierwszą książkę jaką znalazł w slumsach Dżakarty. Ta 10-milionowa metropolia skrywa wiele tajemnic oraz wiele porzuconych woluminów. Dokładnie 20 lat temu, Gaudenty, któremu wówczas zasychały jeszcze śpiki pod nosem, znalazł najważniejszą książkę swojego życia. Były to Ballady i romanse Juliusza Słowackiego.

Warto nadmienić, iż było to robocze tłumaczenie z języka polskiego na indonezyjski, stworzone przez Stefana Dąb-Biernackiego, generała dywizji Wojska Polskiego, wolnomularza i tłumacza amatora. Po klęsce wrześniowej Biernacki Dąb wcale nie udał się do Francji wraz z Naczelnym Wodzem Sikorskim. Historycy się mylą, bo ich tam nie było i gówno wiedzą. Tak naprawdę Stefan Dąb wsiadł na statek płynący do dalekiej Indonezji. W swoim dzienniku pisał, że miał torbę podróżną, w której nosił:  dziennik, w którym opisywał to, co miał w torbie, różaniec, menażkę z dziurą po kuli (pamiątka po wojnie polsko-bolszewickiej), a także egzemplarz swojej ukochanej powieści. 


Inteligentny czytelnik domyśli się, iż były to słowackiewiczowskie Ballady i Romanse. Niemniej jednak należy założyć, że opowieść tę czytają także mniej rozumni ludzie. Dlatego też, książką jaką Stefan Dąb-Biernacki czytał na statku towarowym płynącym do Dżakarty były Ballady i Romanse Słowackiego.

Podświadomie dowódca dywizji chciał urodzić się w okresie romantyzmu. Niestety, nie było mu to dane i mógł tylko z pasją czytać dzieła z tamtego okresu. Kiedy płynął na drugi koniec świata, nie wiedział jeszcze, że ponad 70 lat później będzie o nim myślał jego wnuk – Gaudenty Bambuko. 
Można zapytać, skąd takie dziwne imię? Nawet w Polsce nie daje się dzieciom już na imię Gaudenty. Otóż, przy wyborze imienia dla młodego Bambuko dużo do powiedzenia miał jego dziadek. Stefan Dąb-Biernacki w latach 30. poprzedniego wieku przyjaźnił się z Antonim Gaudentym Puchalskim, generałem artylerii. W jego przypadku historycy znów popełniają błąd. Twierdzą, iż Sowieci wiosną 1940 roku strzelili w tył głowy Puchalskiemu podczas tzw. „zbrodni katyńskiej”. A tak naprawdę młody i obiecujący Antoni również trafił na statek płynący do stolicy Indonezji, która nota bene nie była jeszcze wtedy Indonezją. Tylko, że rok, miesiąc i dzień po swym przyjacielu Biernackim. Obaj panowie spotkają się jeszcze pomiędzy rokiem 1965 a 1966 w czasie działalności tzw. „szwadronów śmierci”. Tylko, że jeden z nich stanie po stronie prześladowanych, a drugi po stronie katów.

Wydarzenia te na zawsze mogłyby ukształtować bądź też zniszczyć psychikę 30-letniego Gaudentego Bambuko. Jednakowoż, ten niezwykle inteligentny i przebiegły człowiek, za nic ma swoją przeszłość, przodków, historię. Gaudenty zawsze wolał się skupiać na literaturze. Tak też jest i dziś. Tworzy przepiękną obwolutę z etykiet z napoju gazowanego Mirinda i marzy o odwiedzeniu Polski. Ojczyzny swojego ojca, ale przede wszystkim ojczyzny Słowackiego, Mickiewicza, Norwida … itp., itd., etc. 


tekst: Szymon Turczynowicz - Suszycki
rysunek: Karolina Oczkowska

środa, 19 listopada 2014

Ale burak

Burak ćwikłowy swoje pochodzenie bierze z planety… właściwie to żadnej planety. Mówiąc burak myślę burak i nic innego do głowy mi nie przychodzi. Czasami tylko burak przybiera w moim móżdżku kształt fallusa, chociaż jak zapewne niektóre kobiety wiedzą burak w istocie fallusa nie przypomina. Mówię burak myślę burak. Burak to warzywo niepojęte w swej strukturze, gwiazdy nade mną, burak we mnie, jestem niczym burak drżący, burak cierpiący, burak no i burak.

Żyraf burak

Zasadziłam kiedyś buraka w doniczce, ale nie wyrósł. Pytam: dlaczego?

Buraku, gdzieś się podział.

W zasadzie to pamiętajcie o grządkach. Bo grządki trzeba pielęgnować, każda książka ogrodnicza wam to powie. Ja jestem książką ogrodniczą i ogrodnikiem jednocześnie. Pnę się do góry niczym burak. Rosnę w dół niczym burak. Zapuszczam korzeń niczym burak. Jestem rolnikiem i burakiem jednocześnie. Sadzę i jem, jem i sadzę. Nic innego nie robię, bo czasu mi nie starcza. Każdy rolnik wam to powie, że brakuje mu czasu na doraźne przyjemności i błahostki.

Buraki odlatują na wiosnę

A jutro otwieram pizzerię na ulicy Karmelickiej, będą tam tylko pizze z buraków za pięćdziesiąt złotych. To rozsądna cena jak na buraki. Wpadajcie.

Będą i buraki na  wynos.


tekst: Dorota Bucka
profesjonalna ilustracja: Karolina Oczkowska

wtorek, 14 października 2014

I żyli długo i szczęśliwie.


KONIEC

Kobieta obróciła się mimochodem, czy mogę już przekląć? I nie czekając na odpowiedź z głośną kurwą na ustach pobiegła do ubikacji. Gdyby ta farsa trwała dłużej, nie utrzymałaby kupy nawet w spodniach. Siedząc na sedesie odetchnęła z ulgą. Od kilku stron miała problemy z utrzymaniem treści żołądkowej w jelitach, a to nieporozumienie jakim jest jedność czasu, miejsca i akcji nie pozwalała jej na swobodne rozpięcie rozporka. Na nieszczęście była główną bohaterką książki pisanej przez osiemnastolatka, któremu zachciało się być wielkim pisarzem. Co za niedorzeczność! Chłopak ledwo wyszedł z łona matki, a trądzik pokrywał ciągle większość jego ciała – tak, nie tylko twarzy.


Raptem zobaczyła mężczyznę w ubikacji, kucał tuż za nią, z otwartymi szeroko oczami. Kobieta jęknęła z przerażenia, ale dokończyła swoją robotę. Co ty tu robisz, jełopie – spytała. Pisarz mnie tu umieścił, bo nie wiedział, co ze mną zrobić po zakończeniu książki – szepnął przepraszająco mężczyzna. Myślałam, że umarłeś. Przecież w przedostatnim rozdziale dostałeś patelnią, z której ściekała jajecznica. Swoją drogą co za marnotrawstwo. Umarłem, tak, masz rację. Ale pisarz zbyt mnie polubił, widział we mnie swoje alter ego i schował mnie w ubikacji. To dlatego tak mnie męczył i zabraniał iść się załatwić – zrozumiała kobieta. W ostatnich rozdziałach pisarz wymyślał coraz bardziej niedorzeczne czynności, które kobieta wykonywać musiała: leżeć pod stołem kuchennym w pozycji embrionalnej, łapać muchy na język czy klaskać w rytm hymnu Argentyny. Co za debil – pomyślała znowu – jak on może myśleć, że coś takiego się sprzeda i wyląduje na półkach w empiku. Ba, że będzie bestsellerem. No debil. 


Z rozmyślań wyrwał ją wciąż kucający mężczyzna. To co zamierzasz zrobić? – spytał ciągle szepcząc, jakby ktoś wyssał z niego wszystkie tony dźwiękowe słyszalne dla ludzkiego ucha. Nie wiem, co się robi po zakończeniu powieści – wzruszyła ramionami kobieta, podciągając spodnie. Chyba możemy robić, co chcemy – nieśmiało stwierdził mężczyzna, chociaż jego stwierdzenie zawierało „chyba”, więc stwierdzeniem do końca nie było, ale nie było też pisarza, który czuwałby nad merytorycznym sensem stwierdzeń mężczyzny. Mężczyzna uznał więc swoje stwierdzenie za słuszne i poprawne językowo. Rozochocony tym stwierdzeniem słusznego stwierdzenia, stwierdził jeszcze głośniej – ja będę od teraz stwierdzał wszystko, co stwierdzić będę chciał. Kobieta popatrzyła na niego z irytacją – jesteś popaprany. Osiemnastolatek w ciele czterdziestolatka. Mężczyzny wcale to nie powstrzymało przed potokiem następnych stwierdzeń – twierdzisz, że jestem popaprany, czy może wahasz się lub też wyrażasz swoją opinię? Bo to ja jestem panem stwierdzeń, ty nie możesz tak po porostu czegoś stwierdzić, jeśli ja tego nie stwierdziłem, a jako że ja tego nie twierdzę, ty w żaden sposób wejść na twierdzę nie możesz. I tak zaczął się gubić w swoich stwierdzeniach, że zdania rozpierzchły się, bo nikt nad nimi nie czuwał, ale mężczyzna nie mógł już powstrzymać wodospadu stwierdzeń, które przestały byś stwzeniwierdzeniazenimi. I tak wszystko się zaczęło gmatwać, że słowa zaczęły latać w powietrzu, uderzać to w głowę kobiety, to w pupę mężczyzny – zupełnie bez sensu.


Wyjdźmy stąd – zadecydowała nagle kobieta, coraz bardziej poirytowana, irytacja jej kipiała z głowy i zamieniała się w latające myślniki. Co za bzdura! Wyjdźmy z tej toalety, z tego zapyziałego kibla! Mężczyzna jednak nie mógł wstać, przerażony swoim kucaniem zaczął stwierdzać takie rzeczy, które stwierdzić może tylko kucający mężczyzna. Kobieta natomiast chwyciła za klamkę, ale okazało się, że klamki żadnej nie ma. A co to, jęknęła, jakieś postmodernistyczne bzdury, brak ciągu przyczynowo skutkowego. Klamka, która powinna być klamką, wcale nią nie jest, nawet nie jest na swoim miejscu, tylko zapewne w innym rozdziale!

Osiemnastoletni pisarz rzeczywiście z natury był postmodernistą. W zasadzie to był Julio Cortázarem i nie za bardzo wiedział, co zrobić z bohaterami po skończeniu swojej powieści. I tak właśnie powstało jego najbardziej znane dzieło – Gra w klasy. 


Tekst: Dorota Bucka
Rysunki: Karolina Oczkowska

sobota, 19 kwietnia 2014

Ballada o przypalonych garnkach


Zainspirowane wydarzeniami mniej lub bardziej prawdziwymi

  Oczy miała wielkie, okrągłe, policzki pełne, czerwone, nadęte. Nadęty był jej brzuch i grubiańskie z lekka palce, odziedziczone po ciotecznym wuju. Ręki do męża nie miała, on ją raczej pasem ganiał i po kątach rozstawiał. A ona chociaż nadęta, jak toczący się po niebie balon wypełniony helem, to młoda jeszcze i piękna. Gotować nie umiała, za to bez wahania wszystkie garnki świata śmiało przypalała. 
– Kto to widział, żeby z czarnych garnków jeść! – wrzeszczał mąż wielki i potężny.
  – Takie czasy – odpowiadała ona zaczepnie, śmiejąc się jednocześnie z otwartymi szeroko ustami, tak głośno, że ząb uderzał o ząb. – Takie czasy, garczków innych niż czarne nie obaczysz. Życie to tylko dym i popioły.
Groteskowe garnki piętrzyły się w kuchni, na stołach, blatach kuchennych, szafach, w piecach a nawet w lodówce. Stos garnków okupował łazienkę, zajmując wannę i dywanik przed klozetem. Niektóre rondle nieśmiało walały się w sypialni, wybierając co lepsze i bardziej miękkie poduszki, co by im wygodnie było. Stopień przypalenia garnków był różny, zależny od nastroju nadętej pani domu. W dni chłodne i deszczowe, gdy woda wylewała się strumieniami z pękniętych rur na zewnątrz domu, gospodyni przypalała garnki w stopniu najwyższym. Wstawała rano nie otwierając oczu, co by zbyt dużo złego świata nie zobaczyć, nastawiała rondel z mlekiem na gazie największym, a płomienie buchały aż pod sufit. Kładła się z powrotem do łóżka i nie wstawała przez kolejne dwie godziny, choć mleko było ugotowane po pięciu minutach. Czarny garnek czerniał w swojej czerni, dumnie swoim smrodem buchając na wszystkie strony. Po dwóch godzinach kociołek roztopiony spływał po kuchence na podłogę – w sam raz, by pani domu wstała i zjadła resztki żelaza. Z takich garnków nie zostawało zbyt wiele – odrobiny czarnych krawędzi, zawieszone w próżni wszechświata. 


Gdy nastrój nadętej baby poprawiał się wraz z wyjściem słońca, garnki miały szansę przetrwać. Przypalała je jedynie na bardzo brunatny kolor, ale do czerni jeszcze im wiele przypaleń brakowało. Dla garnków nie było to wcale dobre – umierały długo i w męczarniach, wykorzystywane i obracane po wielu użyciach w pył azotowy. Nie było dnia, żeby w mniejszym lub większym stopniu rondel nie został przypalony. 
Codziennie mąż z pracy wracał rozeźlony, wiedząc, że na obiad czeka go przypalony garnek. Czasami większy lub mniejszy, ale zawsze przypalony. Jeśli jedzenie w owym garnku jeszcze zdołało się ostać, było tak samo czarne jak niezgłębiony w swej czerni garczek. I zawsze słowa żony – Życie to tylko dym i popioły. I w końcu, któregoś dnia, mąż zuchwały w swej odwadze, postanowił zakończyć żywot codziennych obiadów garnkowych. Z rozmachem otworzył drzwi do sieni, aż dom zatrząsł się w posadach, a dachówki posypały się z hukiem niczym kosmiczne meteoryty. 
– Jebał cię pies, ty nadęta kupo ołowiu! – ryknął w przestworza (myślał nad tym tekstem cały dzień i milion razy w myślach powtarzał).


Coś się jednak zmieniło i nie dało się tego nie zauważyć. Żony jak okiem sięgnąć widać nie było, za to po izbie przechadzały się garnki. Garnki czyste, zadbane, niepowyginane. Rondelki pachnące dzieciństwem, rumiankiem, i krowami pasącymi się na polu. Garnki gotowały się same i w odpowiednim momencie schodziły z kuchenki, by jeden z drugiego mógł jeść wyśmienity, nieprzypalony przez żadną bezrozumną babę posiłek.
Mąż wystraszył się nie na żarty widząc rządzące w jego domu garnki. Gary wielkie i potężne. Garnki rosnące w oczach, garnki parujące parą zabójczą, garnki tak niebezpieczne, że… W kolejnej chwili już wiedział. Wiedział, co stało się z jego nadętą żoną, zobaczył bowiem jej wielkie, czerwone policzki pływające w garnku stojącym najbliżej niego. W każdym zresztą garczku, jak się okazało, pływała jakaś część jej nadętego, naburmuszonego za życia ciała. Garnki spojrzały uśmiechnięte na męża. Uśmiechy te były złowrogie i groteskowe. W następnej już sekundzie garnki zapędziły męża niegdyś wielkiego i potężnego, teraz jakby skurczonego do rozmiarów karalucha, do stołu. 
I tak przyszło mu zjeść ostatni w swoim życiu posiłek. Tym razem nie był przypalony. A przecież życie to tylko dym i popioły. 

tekst: Dorota Bucka
rysunki: Karolina Oczkowska

wtorek, 1 kwietnia 2014

Czas zaginiony cz.II

...wydawało mi się jednak. Strzału żadnego nie było.
- No i co się tak gapisz? – zapytała znów Bladolica. – Odpowiesz mi czy nie?
- Emm…
- No idiota! Cymbał! Opuszczam to miejsce! – wstała z ławki.
- Nie! Poczekaj… - rzekłem. Usiadła. I właśnie to, że usiadła. Ach! Nikt tak nigdy pięknie nie usiadł!
- Więc?
- Kocham cię! – uderzyłem wszystkimi armiami mego afektu w ten piękny punkt strategiczny.
- Coś jeszcze?
- Kocham cię! – i znów.
- Daj…
- Kocham cię!
- … mi…
- Kocham cię!
- … dojść…
- Kocham cię!
- … do…
- Kocham! Ach, kocham!
- … słowa. Czy ty w ogóle potrafisz powiedzieć coś innego? – zapytała. To nie ja dopuściłem ją do słowa, lecz niemożność wykrzyczenia po raz kolejny „kocham cię”. Niech na wieki przeklęta będzie suchość gardła.


- Tak – odrzekłem po chwili. – Lecz gdy ciebie taką widzę, nic innego nie jest warte mówienia.
I to były te słowa. TE SŁOWA. Uśmiechnęła się. Najrówniejszym szeregiem najbielszych zębów. I całym pięknem jej zielonych oczu. Nawet jej uszy lekko podniosły się, idąc niejako w parze z ustami.
- W sumie, to ci wyszło. Ująłeś mnie. I masz ładne rude włosy.
- Dziękuję, pani – ukłoniłem się lekko, bez przesady jednak – by przypadkiem nie pomyślała, że kocham ją na tyle, by się schylać się bardziej. Z kobietami tak trzeba, powoli. 
- Hmmm… - wyraźnie się zamyśliła. – Chodź, coś ci pokażę. To niedaleko. 
Bez zastanowienia, ruszyłem za nią. Powoli, nieśpiesznie. Po drodze prawd kilka na temat mej Towarzyszki zostało ujawnionych. Zofia (jakże pięknie) miała tyle lat, co ja – a więc wkrótce oglądać będzie dwudziestą trzecią wiosnę swego życia. Podobnie do mnie, studiowała. Ja również opowiedziałem jej trochę o sobie. 
Po drodze stała się dziwna rzecz – z nosa Pani Mego Serca puściła się krew. Jako bohater chwili, dobyłem chusteczki – żywioł został ujarzmiony w zarodku.


Pod jedną z kamienic, zatrzymała się. Stwierdziła, że tu mieszka. Zaprosiła mnie również do środka. Wyraźnie dała mi do zrozumienia, bym sobie niczego nie obiecywał. 
- Niczego sobie nie obiecuj – powiedziała. Ja nie z takich, tak przy okazji. 
Jej mieszkanie mieściło się na trzecim piętrze. Było lekko zakurzone, acz utrzymane w niezłym porządku; nieco staroświeckim wyglądem również się cechowało. Od razu rzucił mi się w oczy regał pełen książek. Zofia wzięła jedną z nich.
- To pierwszy tom „W poszukiwaniu straconego czasu”, a więc „W stronę Swanna”. Mam go po babci – wyjaśniła. – Zabawna historia – dając mi go powiedziała, żebym otworzyła ten egzemplarz dopiero wtedy, gdy skończę 23 lata. Tak się składa, że to dziś. A twoje słowa w parku… Chwila tej rangi wymaga jakiegoś towarzystwa.
- Cóż, dziękuję – rzuciłem.
- Ale zanim zajrzę do środka, pójdę po trochę wina. Czekałam w końcu na te chwilę dziesięć lat.
Wyszła. Zostawiła mnie w błogiej chwili ekscytacji i oczekiwania. Wziąłem w rękę obiekt całego zamieszania. Trudno to opisać, ale książka jakby emanowała tajemniczą poświatą, a także… wręcz dobrym nastrojem. I właśnie w tym przyjemnym momencie dobiegł mnie krzyk Zofii. Czym prędzej pobiegłem do kuchni. 
Bladolica stała w kącie zasłaniając usta rękami. Przylgnęła do ściany. Na podłodze natomiast, wśród zakrzepłej krwi, leżał martwy mężczyzna, a obok niego pistolet. I było to coś, co mi się na pewno nie przywidziało. 


Ciało należało do około pięćdziesięcioletniego, całkowicie łysego, mężczyzny. Jego wciąż otwarte niebieskie oczy wyrażały wielkie zdziwienie – najwidoczniej został na czymś przyłapany. Nieboszczyk miał ponadto otwarte usta. 
Zofia wciąż zawodziła.
- Co on miałby tu robić? Znasz go? – zapytałem gorączkowo wskazując na zwłoki.
- Boże drogi, nie znam go! Skąd mam wiedzieć, kto to? Złodziej? Świadek Jehowy? Nie było mnie w mieszkaniu od wczorajszego wieczora.
- Dobrze, spokojnie. Coś wymyślimy – z całych siła starałem się ją uspokoić.
Usiedliśmy w pokoju. W milczeniu spędziliśmy dłuższy czas. Bo cóż tu począć? Nic nie przychodziło nam do głów! Trzeba zadzwonić po policję!
- Wszystko mi już jedno – powiedziała nagle ze zniechęceniem Zofia, po czym wzięła w rękę książkę od babci. Otworzyła ją.
W następnej chwili było mi dane zaobserwować jedną z najwspanialszych metamorfoz w historii świata i ludzkości. Twarz Bladolicej, z ostoi smutku, niepewności losu i żałości, przemieniła się w świątynię nadziei na rozwiązanie problemów i ucieczkę od trosk. Uniosłem brwi w geście pełnym pytań i niewiadomych.
- Przeczytaj to. Przeczytaj, co zostawiła mi babcia – rzekła mi, przysiągłbym, iż bardziej uśmiechniętymi oczyma niż ustami.
- Ach, no tak! Naturalnie! – entuzjazm udzielił mi się już chwilę później. 
I zrobiliśmy wszystko to, co na odwrocie pięknej, spękanej, brązowej okładki napisała babcia – złapaliśmy oboje za książkę, wypowiedzieliśmy na głos słowa: „Wczoraj, godzina 21”, zamknęliśmy oczy, po czym… przenieśliśmy się w czasie, gdyż wiedzieć musisz, iż książka babci była bardzo osobliwym wehikułem czasu.
Gdy otworzyliśmy nasze oczęta zdążyliśmy usłyszeć jeszcze zamykanie drzwi mieszkania od zewnątrz – czynność tę wykonywał nie kto inny, jak Wczorajsza Zofia.
- Zaczajmy się przy drzwiach – zaproponowałem, gdyż naturalnym było, iż celem naszym musi być przepędzenie, najprawdopodobniej, złodzieja i w ten sposób uratowanie mu życia. Życia, na które ewidentnie czyhał jakiś zabójca, który musiał go śledzić lub też wiedzieć, iż będzie dziś plądrował mieszkanie Zofii. Taki właśnie obraz sytuacji wydawał nam się najbliższym prawdy. 
 Chwile mijały powoli. Mógłbym przysiąc, iż czekaliśmy tak wieki całe. Z otępienia wyrwały nas kroki, których odgłos dochodził z klatki schodowej. A chwilę później, także ciche dźwięki dobierania się do zamka drzwi. 
Te lekko się uchyliły zapraszając tym sposobem do środka nieco światła z korytarza. Złapałem jeden z butów Zofii, mając na celu uczynienie z jego obcasa groźnie wyglądającej broni. Wziąłem zamach, lecz zawahałem się, gdyż do środka wsunęła się ręka… trzymająca pistolet. Moją chwilę zapomnienia wykorzystał napastnik, który ułamek sekundy później znalazł się tuż przede mną. But wypadł mi z ręki – moja broń nie odstraszała. Zaczęliśmy się szamotać.
Samej szamotaniny nie jestem sobie w stanie dokładnie przypomnieć, nie pamiętam z niej wiele. Trwała pewnie moment – dla mnie stulecia. Nie przypominam też sobie momentu, w którym znaleźliśmy się w kuchni. Wiem jednak, że Zofia cały czas krzyczała pod drzwiami i nie wiedziała, co ma ze sobą począć. Biedna, strachliwa niewiasta.
Aż za dobrze za to pamiętam moment, w którym pojąłem, w czym rzecz. A stało się to chwilę po wystrzale, który przerwał naszą walkę. Dźwięk uwolnienia kuli z bębenka rewolweru już słyszałem, a raczej miałem usłyszeć – jutro pod Barbakanem. Była to widać pomyłka mojego mózgu, który nie do końca chyba wiedział, co jest wspomnieniem, a co teoretycznie jeszcze się nie stało.
Po chwili spojrzałem w dół, a spojrzenie to ogarnęło zwłoki człowieka, który zginął z mojej ręki.


tekst: Mateusz Hołda
rysunki: Karolina Oczkowska