sobota, 19 kwietnia 2014

Ballada o przypalonych garnkach


Zainspirowane wydarzeniami mniej lub bardziej prawdziwymi

  Oczy miała wielkie, okrągłe, policzki pełne, czerwone, nadęte. Nadęty był jej brzuch i grubiańskie z lekka palce, odziedziczone po ciotecznym wuju. Ręki do męża nie miała, on ją raczej pasem ganiał i po kątach rozstawiał. A ona chociaż nadęta, jak toczący się po niebie balon wypełniony helem, to młoda jeszcze i piękna. Gotować nie umiała, za to bez wahania wszystkie garnki świata śmiało przypalała. 
– Kto to widział, żeby z czarnych garnków jeść! – wrzeszczał mąż wielki i potężny.
  – Takie czasy – odpowiadała ona zaczepnie, śmiejąc się jednocześnie z otwartymi szeroko ustami, tak głośno, że ząb uderzał o ząb. – Takie czasy, garczków innych niż czarne nie obaczysz. Życie to tylko dym i popioły.
Groteskowe garnki piętrzyły się w kuchni, na stołach, blatach kuchennych, szafach, w piecach a nawet w lodówce. Stos garnków okupował łazienkę, zajmując wannę i dywanik przed klozetem. Niektóre rondle nieśmiało walały się w sypialni, wybierając co lepsze i bardziej miękkie poduszki, co by im wygodnie było. Stopień przypalenia garnków był różny, zależny od nastroju nadętej pani domu. W dni chłodne i deszczowe, gdy woda wylewała się strumieniami z pękniętych rur na zewnątrz domu, gospodyni przypalała garnki w stopniu najwyższym. Wstawała rano nie otwierając oczu, co by zbyt dużo złego świata nie zobaczyć, nastawiała rondel z mlekiem na gazie największym, a płomienie buchały aż pod sufit. Kładła się z powrotem do łóżka i nie wstawała przez kolejne dwie godziny, choć mleko było ugotowane po pięciu minutach. Czarny garnek czerniał w swojej czerni, dumnie swoim smrodem buchając na wszystkie strony. Po dwóch godzinach kociołek roztopiony spływał po kuchence na podłogę – w sam raz, by pani domu wstała i zjadła resztki żelaza. Z takich garnków nie zostawało zbyt wiele – odrobiny czarnych krawędzi, zawieszone w próżni wszechświata. 


Gdy nastrój nadętej baby poprawiał się wraz z wyjściem słońca, garnki miały szansę przetrwać. Przypalała je jedynie na bardzo brunatny kolor, ale do czerni jeszcze im wiele przypaleń brakowało. Dla garnków nie było to wcale dobre – umierały długo i w męczarniach, wykorzystywane i obracane po wielu użyciach w pył azotowy. Nie było dnia, żeby w mniejszym lub większym stopniu rondel nie został przypalony. 
Codziennie mąż z pracy wracał rozeźlony, wiedząc, że na obiad czeka go przypalony garnek. Czasami większy lub mniejszy, ale zawsze przypalony. Jeśli jedzenie w owym garnku jeszcze zdołało się ostać, było tak samo czarne jak niezgłębiony w swej czerni garczek. I zawsze słowa żony – Życie to tylko dym i popioły. I w końcu, któregoś dnia, mąż zuchwały w swej odwadze, postanowił zakończyć żywot codziennych obiadów garnkowych. Z rozmachem otworzył drzwi do sieni, aż dom zatrząsł się w posadach, a dachówki posypały się z hukiem niczym kosmiczne meteoryty. 
– Jebał cię pies, ty nadęta kupo ołowiu! – ryknął w przestworza (myślał nad tym tekstem cały dzień i milion razy w myślach powtarzał).


Coś się jednak zmieniło i nie dało się tego nie zauważyć. Żony jak okiem sięgnąć widać nie było, za to po izbie przechadzały się garnki. Garnki czyste, zadbane, niepowyginane. Rondelki pachnące dzieciństwem, rumiankiem, i krowami pasącymi się na polu. Garnki gotowały się same i w odpowiednim momencie schodziły z kuchenki, by jeden z drugiego mógł jeść wyśmienity, nieprzypalony przez żadną bezrozumną babę posiłek.
Mąż wystraszył się nie na żarty widząc rządzące w jego domu garnki. Gary wielkie i potężne. Garnki rosnące w oczach, garnki parujące parą zabójczą, garnki tak niebezpieczne, że… W kolejnej chwili już wiedział. Wiedział, co stało się z jego nadętą żoną, zobaczył bowiem jej wielkie, czerwone policzki pływające w garnku stojącym najbliżej niego. W każdym zresztą garczku, jak się okazało, pływała jakaś część jej nadętego, naburmuszonego za życia ciała. Garnki spojrzały uśmiechnięte na męża. Uśmiechy te były złowrogie i groteskowe. W następnej już sekundzie garnki zapędziły męża niegdyś wielkiego i potężnego, teraz jakby skurczonego do rozmiarów karalucha, do stołu. 
I tak przyszło mu zjeść ostatni w swoim życiu posiłek. Tym razem nie był przypalony. A przecież życie to tylko dym i popioły. 

tekst: Dorota Bucka
rysunki: Karolina Oczkowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz