piątek, 25 stycznia 2013

Element baśniowy cz.2



Trzy godziny później szybowaliśmy już w przestworzach innego świata. Chwiejnym i wesołym krokiem zmierzaliśmy w kierunku mostu zwodzonego nad Rabą. W trakcie drogi nie mogło zabraknąć górnolotnych dyskusji na temat polityki, moralnej kondycji społeczeństwa i tym podobnych. Tak jakbyśmy byli w tym momencie jakąś ostoją cnót i wielkimi architektami, którzy we dwa dni zaprowadzą porządek w ojczyźnie. Ed próbował też pociągnąć temat fizyki kwantowej, tyle, że nikt za bardzo go nie rozumiał i wątek upadł.  Po drodze zakupiliśmy jeszcze jedną połówkę obok dworca kolejowego. Powrót o suchym pysku nie wchodził w grę. 

– Patrzcie na ten magazyn – Jarek zatrzymał się i wskazał palcem na podłużny budynek. –  Taki płaski dach, głupio tam nie wejść!

– A stróża tu nie ma? Kamery? – wyspał nieco zziajany Drabiniak.

– Po co tu komu stróż.  Niby jest kantorek, ale nikogo tam nie ma. Wejdziemy po tej kracie, co osłania okno od nieproszonych gości. Potem wystarczy się podciągnąć i już. W Tomb Raidera nikt z was nie grał, czy co?

– Ja tam pierdolę takie układy. Po co nam kłopoty? Przecież tutaj obok są domy, w niektórych pali się światło. Zadzwonią po gliny, a my nie zdążymy nawiać. 

Drabiniak usiadł po turecku na środku drogi, położył flaszkę i resztę naszego oszałamiającego dobytku.

– To ja poleję kolejkę a wy się bawcie.


Jaro nie miał większych problemów ze wspinaczką i migiem wszedł na dach. Edward trochę nieporadnie się gramolił, ale Jaro wsparł go pomocną dłonią. Nie chwaląc się zbytnio, wszedłem na górę prawie tak zwinnie jak inicjator przedsięwzięcia.


Oparliśmy się o komin wentylacyjny. Edward w milczeniu poczęstował nas mentolowymi fajkami. Nikt jakoś teraz nie miał do niego pretensji, że są „pedalskie”, bo wszystkim się papierosy już skończyły. Nikt też specjalnie nie pytał, po jaką cholerę tu wleźliśmy. Takich pytań się po prostu nie zadaje. 


– No i patrzcie na to niebo – zacząłem nieco nostalgicznie. – Tysiące gwiazd, wszystkie sobie tak ładnie świecą. Nawet nie wiadomo, która z nich już dawno się wypaliła. Może wszystkie? To właściwie tak jakbyśmy patrzyli teraz na wielkie, kosmiczne cmentarzysko.

– Nie powiedziałeś nic, czego bym się nie dowiedział kilka lat temu na lekcji fizyki – w swoim stylu skrytykował Ed.

– Edward. Albo dobra – Jaro zrobił pauzę – Łukasz. Jaki jest Twój problem? Zawsze jesteś na nie. Ty się czasami w ogóle uśmiechasz?

– Nie wiem, może mnie oświecisz panie Freudzie?

– Ja myślę – Jaro zaciągnął się głęboko – że ty dalej przeżywasz tę nic nie wartą szmatę, która cię zostawiła po trzech latach pięknego związku.

– Nie mów tak o niej, bo ci zajebię.

– Dobrze, tę nic nie wartą osobę, która zdawała się być kiedyś istotnym elementem wypełniającym twoją rzeczywistość, a przede wszystkim czasoprzestrzeń, której niewiele pozostawało dla twoich najlepszych kolegów.

– Tak lepiej. No ok. Jak się nabombię to zawsze mam flashbacki tak jak ten gość w tym filmie Efekt Motyla. Chciałbym się wrócić, naprawić kilka rzeczy, kurwa no…

Ed nie zdążył dokończyć. Usłyszeliśmy głośny wrzask Drabiniaka.

– Psy jadą!


Nie trzeba było dwa razy powtarzać. W takich sytuacjach fascynuje mnie to, że człowiek zawsze potrafi wykrzesać niezbędną krztę zdrowego rozsądku i przede wszystkim szybko podjąć właściwą decyzję. Przebiegliśmy na kraniec dachu i najpierw opuszczaliśmy się na rękach, żeby zniwelować odległość dzielącą od ziemi. Nikt się nie połamał. Drabiniak też raz dwa się otrząsnął i wpadł zziajany z pomarańczową siatą za pazuchą. Mógłbym przysiąc, że zdążył nawet przelać do butelki przygotowaną rundkę. Kto jak kto, ale on umiał dbać o takie rzeczy.


– W krzaki! – ryknął.


Nie muszę wam chyba opowiadać, że biegliśmy z prędkością, która mogła być zbliżona do olimpijskich rekordów. Czujesz się wtedy bardzo pierwotnie. Strach to piękne uczucie, bo jest diabelnie szczere. Tu nie ma żadnej ambiwalencji. Albo się boisz, albo nie. 


Mimo, że pewnie dostalibyśmy jakieś pouczenie, a może – gdyby się udało dogadać –  wszystko rozeszłoby się po kościach, to takie rozwiązanie nie wchodziło w ogóle w rachubę. Z policją się negocjuje wtedy, kiedy trzeba. Gdy nie trzeba, to się spierdala. Takie są zasady, na każdym osiedlu, na każdej ulicy. 
Po kilkunastu minutach szaleńczego maratonu zatrzymaliśmy się. Byliśmy na jakimś olbrzymim polu kukurydzy. Nie wiadomo czy bardziej w środku, czy bardziej z brzegu. Wszędzie zwisały liście tej wdzięcznej rośliny.
 

– No to prawie jak w Meksyku – roześmiał się głośno Edward, łapiąc z trudem oddech.

– Jest policja, jest narkotyk, jest ucieczka – dopowiedziałem wesoło.

– No właśnie nie bardzo. Tylko Maryśki brakuje  – Ed wyraźnie się zmartwił.

– A kto powiedział, że nie mam jej przy sobie!? – Drabiniak uśmiechnął się chyba najszczerzej w swoim życiu i wyciągnął z tylnej kieszeni zawiniątko.


W tym doniosłym i jednocześnie błogim momencie usłyszeliśmy, że ktoś się do nas zbliża.  Było już za późno na ucieczkę…

C.d.n...

tekst: Wiktor Orzeł
rysunki: Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz