Trzy godziny później szybowaliśmy
już w przestworzach innego świata. Chwiejnym i wesołym krokiem zmierzaliśmy w
kierunku mostu zwodzonego nad Rabą. W trakcie drogi nie mogło zabraknąć
górnolotnych dyskusji na temat polityki, moralnej kondycji społeczeństwa i tym
podobnych. Tak jakbyśmy byli w tym momencie jakąś ostoją cnót i wielkimi
architektami, którzy we dwa dni zaprowadzą porządek w ojczyźnie. Ed próbował
też pociągnąć temat fizyki kwantowej, tyle, że nikt za bardzo go nie rozumiał i
wątek upadł. Po drodze zakupiliśmy
jeszcze jedną połówkę obok dworca kolejowego. Powrót o suchym pysku nie
wchodził w grę.
– Patrzcie na ten magazyn – Jarek
zatrzymał się i wskazał palcem na podłużny budynek. – Taki płaski dach, głupio tam nie wejść!
– A stróża tu nie ma? Kamery? –
wyspał nieco zziajany Drabiniak.
– Po co tu komu stróż. Niby jest kantorek, ale nikogo tam nie ma.
Wejdziemy po tej kracie, co osłania okno od nieproszonych gości. Potem
wystarczy się podciągnąć i już. W Tomb Raidera nikt z was nie grał, czy co?
– Ja tam pierdolę takie układy.
Po co nam kłopoty? Przecież tutaj obok są domy, w niektórych pali się światło.
Zadzwonią po gliny, a my nie zdążymy nawiać.
Drabiniak usiadł po turecku na
środku drogi, położył flaszkę i resztę naszego oszałamiającego dobytku.
– To ja poleję kolejkę a wy się
bawcie.
Jaro nie miał większych problemów
ze wspinaczką i migiem wszedł na dach. Edward trochę nieporadnie się gramolił,
ale Jaro wsparł go pomocną dłonią. Nie chwaląc się zbytnio, wszedłem na górę
prawie tak zwinnie jak inicjator przedsięwzięcia.
Oparliśmy się o komin
wentylacyjny. Edward w milczeniu poczęstował nas mentolowymi fajkami. Nikt
jakoś teraz nie miał do niego pretensji, że są „pedalskie”, bo wszystkim się
papierosy już skończyły. Nikt też specjalnie nie pytał, po jaką cholerę tu
wleźliśmy. Takich pytań się po prostu nie zadaje.
– No i patrzcie na to niebo –
zacząłem nieco nostalgicznie. – Tysiące gwiazd, wszystkie sobie tak ładnie
świecą. Nawet nie wiadomo, która z nich już dawno się wypaliła. Może wszystkie?
To właściwie tak jakbyśmy patrzyli teraz na wielkie, kosmiczne cmentarzysko.
– Nie powiedziałeś nic, czego bym
się nie dowiedział kilka lat temu na lekcji fizyki – w swoim stylu skrytykował
Ed.
– Edward. Albo dobra – Jaro
zrobił pauzę – Łukasz. Jaki jest Twój problem? Zawsze jesteś na nie. Ty się
czasami w ogóle uśmiechasz?
– Nie wiem, może mnie oświecisz
panie Freudzie?
– Ja myślę – Jaro zaciągnął się
głęboko – że ty dalej przeżywasz tę nic nie wartą szmatę, która cię zostawiła
po trzech latach pięknego związku.
– Nie mów tak o niej, bo ci
zajebię.
– Dobrze, tę nic nie wartą osobę,
która zdawała się być kiedyś istotnym elementem wypełniającym twoją
rzeczywistość, a przede wszystkim czasoprzestrzeń, której niewiele pozostawało
dla twoich najlepszych kolegów.
– Tak lepiej. No ok. Jak się
nabombię to zawsze mam flashbacki tak jak ten gość w tym filmie Efekt Motyla.
Chciałbym się wrócić, naprawić kilka rzeczy, kurwa no…
Ed nie zdążył dokończyć.
Usłyszeliśmy głośny wrzask Drabiniaka.
– Psy jadą!
Nie trzeba było dwa razy
powtarzać. W takich sytuacjach fascynuje mnie to, że człowiek zawsze potrafi
wykrzesać niezbędną krztę zdrowego rozsądku i przede wszystkim szybko podjąć
właściwą decyzję. Przebiegliśmy na kraniec dachu i najpierw opuszczaliśmy się
na rękach, żeby zniwelować odległość dzielącą od ziemi. Nikt się nie połamał.
Drabiniak też raz dwa się otrząsnął i wpadł zziajany z pomarańczową siatą za
pazuchą. Mógłbym przysiąc, że zdążył nawet przelać do butelki przygotowaną
rundkę. Kto jak kto, ale on umiał dbać o takie rzeczy.
– W krzaki! – ryknął.
Nie muszę wam chyba opowiadać, że
biegliśmy z prędkością, która mogła być zbliżona do olimpijskich rekordów.
Czujesz się wtedy bardzo pierwotnie. Strach to piękne uczucie, bo jest
diabelnie szczere. Tu nie ma żadnej ambiwalencji. Albo się boisz, albo nie.
Mimo, że pewnie dostalibyśmy
jakieś pouczenie, a może – gdyby się udało dogadać – wszystko rozeszłoby się po kościach, to takie
rozwiązanie nie wchodziło w ogóle w rachubę. Z policją się negocjuje wtedy,
kiedy trzeba. Gdy nie trzeba, to się spierdala. Takie są zasady, na każdym
osiedlu, na każdej ulicy.
Po kilkunastu minutach
szaleńczego maratonu zatrzymaliśmy się. Byliśmy na jakimś olbrzymim polu
kukurydzy. Nie wiadomo czy bardziej w środku, czy bardziej z brzegu. Wszędzie
zwisały liście tej wdzięcznej rośliny.
– No to prawie jak w Meksyku –
roześmiał się głośno Edward, łapiąc z trudem oddech.
– Jest policja, jest narkotyk,
jest ucieczka – dopowiedziałem wesoło.
– No właśnie nie bardzo. Tylko
Maryśki brakuje – Ed wyraźnie się
zmartwił.
– A kto powiedział, że nie mam
jej przy sobie!? – Drabiniak uśmiechnął się chyba najszczerzej w swoim życiu i
wyciągnął z tylnej kieszeni zawiniątko.
W tym doniosłym i jednocześnie
błogim momencie usłyszeliśmy, że ktoś się do nas zbliża. Było już za późno na ucieczkę…
C.d.n...
tekst: Wiktor Orzeł
rysunki: Ania
rysunki: Ania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz