Element baśniowy cz. 3
Naszym oczom ukazała się przedziwna,
nieco pokraczna postać. Osobnik na oko mający jakieś dwadzieścia kilka lat, z
rozpiętą falbaniastą koszulą i wiklinowym koszem pełnym kolb kukurydzy. Z ust
wystawał mu ledwo tlący się papieros. Patrzył na nas z wyraźnym zaciekawieniem,
a jego rozbiegane oczy wydawały się nawet na moment nie skupiać uwagi na czymś
konkretnym.
– A panowie, to czego tutaj szukają?
– zapytał podejrzliwie.
– No bo właśnie... ten... – zająknął się Drabiniak.
– Uciekaliśmy przed policją. – dokończyłem. – Nawet nie wiedzieliśmy, że tu
jakieś pole kukurydzy jest w pobliżu.
– Już się zmywamy i nas nie ma – stanowczo powiedział Jaro i wskazał reszcie
kierunek drogi.
– Czekajcie. Nikt z was nie jest tajniakiem, ani nic z tych rzeczy?
– Tajniak raczej by nie wspominał na samym początku magicznego słówka
„Policja”.
– No tak... No tak – mamrotał pod nosem nieznajomy. – Niech będzie. Może Zuza
się nie wkurwi, że przyprowadzam znowu kogoś nowego. Chodźcie za mną.
Popatrzyliśmy na siebie nieco zbici
z tropu. O co mu chodzi? Co, gdzie i jak?
***
Szliśmy dobre kilkanaście minut
jakimiś krętymi ścieżkami, skrótami, zagajnikami itd. Wódka trochę już szumiała
w głowie i nie bardzo wiedziałem, co to w ogóle za okolica jest. Wydawało mi
się, że to jakiś surrealistyczny sen, albo odysejska wyprawa, w której kompania
błąka się po bezkresach świata. Albo jak jazda po kwasie. Chyba sobie już mniej
więcej wyobraziliście sobie – o ile tak można – jak wyglądał mój stan
psychiczny. Podejrzewam, że we łbach moich współtowarzyszy kotłowały się
podobne, dziwne rzeczy. Nikt w zasadzie się nie odzywał i o nic nie wypytywał Gandalfa.
Po jego zdecydowaniu było widać, że na pewno nie wyjawi nam swojego sekretu
zanim nas tam nie zaprowadzi. Nikt nie miał za bardzo zamiaru błąkać się o
drugiej w nocy po jakiejś wsi. Było już za późno żeby się wycofać.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Nad
sporą doliną górował majestatyczny, drewniany dom. Miał kilka pięter, dwa
centralnie ulokowane balkony i bardzo estetyczny ganek z werandą. Nie byłoby
nic dziwnego w tym wszystkim, przecież zdarza się, że gdzieniegdzie stoją domy
zamiast bloków. Bywa też, że ktoś sobie chatę wybuduje właśnie przy lesie. Ale już
trochę rzadziej się zdarza, żeby do domu nie prowadziła żadna większa droga,
podjazd czy coś w tym stylu.
To nie wszystko. W dolinie paliło
się kilka większych ognisk. Słychać było brzmienia gitary, akordeonu i wesołe
śpiewy połączone z barytonowym, niemalże końskim rżeniem mężczyzn, którzy
zapewne opowiadali sobie jakieś sprośne dowcipy. Kobiecych głosów też nie
brakowało, co mnie osobiście bardzo ucieszyło. Staliśmy nad tą doliną i chyba
wszystkim udzielił się młodzieńczy i pełen energii klimat tego miejsca.
– Teraz słowem wstępu – odezwał się
nasz przewodnik – To posiadłość Zuzy. Zuza to już nie całkiem młoda babka, ale
jest za to bardzo młoda duchem. No i dupę też ma jeszcze w porządku, jak mówią
moi znajomi. Ale o czym ja to... no właśnie. Panna Z – bo tak ją też nazywamy–
ma bardzo bogatego tatusia. I ten tatuś spełnił jej zachciankę o całkiem sporym
domku letniskowym, do którego raz na rok będzie sobie mogła sprosić znajomych,
pić wino i udawać hippisów, cyganerię, czy jak to się tam nazywa. Jako, że Zuza
nie ma zbyt wielu przyjaciół – a jak ma, to tylko dlatego, że jest bogata – to
zbiera przed wakacjami starannie wyselekcjonowanych kandydatów na portalach
społecznościowych. Potem z tego robi się listę mailingową, gdzie już określa
się szczegóły typu jaką wódkę kto lubi, albo skąd dostać dobry towar. Jak też
widzicie nie ma tutaj w pobliżu żadnych ludzi. Spory kawałek tego lasu jest
wykupiony przez ojczulka, a kilku stróży pilnuje, żeby nikt nieproszony się
tutaj nie dostał. A nawet jak się dostanie, to poza sezonem i tak nic ciekawego
nie znajdzie, oprócz tego domu, który i tak jest strzeżony przez niezbyt miłego
dziadka z dubeltówką. Wasze szczęście polega na tym, że trafiliście akurat na
sezon. A ja jestem bratem Zuzy.
Nieco zmieszani zaczęliśmy się po
kolei witać ze wszystkimi biesiadowiskami. Zuza nawet się specjalnie na nasz
widok nie skrzywiła. Może dlatego, że była już całkiem nieźle zrobiona.
Przyjrzałem się jej trochę dokładniej. Miała rude włosy spięte w zadziorny kok.
Mocna, czerwona szminka podkreślała usta. Powieki upstrzone jakimś żółtym
cieniem – to chyba jeden z tych elementów stylizacyjnych na dzieci kwiaty. Do
tego jakaś zwiewna sukienka. Nic tyko podwinąć. W każdym razie wyglądałaby
całkiem pociągająco gdyby nie jej skrzeczący głos. Piała jak kogut o poranku, a
gdy się śmiała jej rechot przechodził w spazmatyczną czkawkę.
– Hej koledzy! – Krzyknęła Zuza –
Zgodnie z naszą tradycją musicie się napić mieszanki z naszego narkotycznego
kociołka!
Nad olbrzymim paleniskiem stał
olbrzymi gar. Już na odległość było czuć, że to jedna z tych mieszanin, którą
można się uwalić samym wąchaniem oparów przez kilka sekund. Posłusznie zaczerpnęliśmy
sobie po kubeczku wywaru w nadziei, że będziemy mogli sobie kulturalnie popijać
po łyczku.
– No a teraz do dna! – Zuza zaczęła
rechotać i dławić się własnym śmiechem.
– Do dna? – skrzywił się Edward.
– Do dna! – ryknął na cały głos
Drabiniak.
***
Ciężko opisać, to co się działo po
wypiciu tego magicznego drinka. Ledwo mogłem utrzymać się na nogach, a cały
świat wirował mi przed oczami. Mimo – zdawałoby się – tragicznego położenia
cały czas się uśmiechałem. W końcu usiadłem na ławce obok jakiejś dziewczyny.
Rzuciła mi wyzywające spojrzenie, ale raczej w negatywnym tego słowa znaczeniu.
– Cześć! Karol jestem.
– No i co z tego?
– Zawsze myślałem, że kulturalni
ludzie mimo wzajemnej niechęci potrafią się sobie wzajemnie przedstawić.
– A skąd wiesz, że mam ochotę cię
poznać?
– Wyczułem na kilometr.
Uśmiechnęła się nieznacznie, ale
wiecie, w taki sposób, żebym tego nie zauważył. Ale ja przebiegła bestia jestem
i zarejestrowałem ten gest.
– No dobra – wyciągnęła dłoń w moim
kierunku – Miło mi, jestem Magda.
– O już ci miło? Zaraz może ci być
jeszcze milej. Tam jest taki ładny las…
Kiedy powiedziałem ostatnie słowo
już się domyślałem finału. Było pozamiatane.
– Dupek! – krzyknęła, ale jakoś w
sumie bez przekonania.
Madzia o bardzo ładnych pośladkach
energicznie wstała i przez chwilę wahała się, czy nie walnąć mnie w mordę. W
sumie to chyba mi się należało.
– Bądź za pół godziny pod domem
Zuzy.
I tak w to do końca nie wierzyłem. Za łatwo, za prosto. To na pewno to tylko
kolejna wirtualna przyjaciółka moich bezkresnych, alkoholowych wojaży. No ale
siedziałem i odliczałem sekundy. Czas płynął powoli, a jak tylko spuszczałem
głowę w dół, to wydawało mi się, że widzę jak wszędzie pełzają olbrzymie,
obleśne gąsienice. Dlatego więcej nie wpatrywałem się w ziemie, tylko wlepiłem
ślepia w gwiazdy. Ale tu też było niespokojnie. Mały wóz gonił duży, pas Oriona
świecił się na różowo i przemawiał do mnie tubalnym głosem jak ksiądz na
kazaniu. Nie mogłem dłużej na to patrzeć, bo ogarniał mnie coraz większy lęk.
To nie było już śmieszne. Byłem niemal na sto procent pewien, że zaraz walnie
tu jakaś kometa i wszyscy zginiemy. Z mojej dziwnej fazy wyrwał mnie
przeraźliwy krzyk.
- Pomocy, pomooooocy!!
Rozpoznałem ten na wpół dziewczęcy
głos. To Edward.
CDN
tekst: Wiktor Orzeł
rysunki: Ania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz