wtorek, 11 lutego 2014

Czas zaginiony cz. I

W pokoju świecą się jedynie dwie z sześciu żarówek staromodnego żyrandola. Jedna z nich zbliża się do końca swej pracy – raz po raz gaśnie na ułamek sekundy, by znów uraczyć jedną z ostatnich chwil swej jasności. Za moment sprawi, iż pokój zatopi się w jeszcze większej ciemności. Nie uważam tego jednak za problem, gdyż co jakiś czas mam przed umęczonymi oczyma obrazy z wczoraj. A racz wiedzieć, iż dzień ten swą niezwykłość postanowił połączyć z niekoniecznie dobrym dla mnie rozwojem wypadków, przez co nie jestem w stanie myśleć o czymkolwiek innym.
Obudziłem się tradycyjnie dla siebie dość wcześnie. Nie miało to większego sensu – w końcu mieliśmy niedzielę, a który z dni bardziej nadaje się do spędzenia go w łóżku? Trudno, powiedziałem sobie. Wstanę. 
Tak też uczyniłem i już chwilę później dzierżyłem w dłoni kubek wypełniony kawą. Jej aromat sprawił, iż ostatnie z nieśmiałych myśli o powrocie do łóżka i próbie zaśnięcia poddały się. Klnę się na me dobre imię, przysięgam – mogłem wręcz dostrzec jak sobie tylko znanym sposobem opuściły moją głowę i, machając białą flagą jako ostateczną oznaką kapitulacji, pożegnały otaczającą mnie rzeczywistość. 


W tym momencie pojąłem, iż zapomniałem o czymś ważnym. I wkrótce zostało mi to przypomniane jeszcze dobitniej, gdy tylko ujrzałem smutne oczy Arturka. Oczy pozbawione iskry jakiegokolwiek życia. 
Zerwałem się i ruszyłem czym prędzej w kierunku lodówki. Pośpiech mój połączony ze strachem kosztowały mnie większość z kawy. Strata ta nie była jednak aż tak godna rozpamiętywania, gdyż chwilę później z radością mogłem zaobserwować jak mój Towarzysz Żmudnej Rzeczywistości pochłania kęs za kęsem największy liść sałaty, jaki możecie sobie wyobrazić. Arturek lubił wszystko, co zielone. Zupełnie jak i ja. Pewnie wpływ na to miał fakt, iż był królikiem – w całości śnieżnobiałym, prócz jednego ze swych stojących uszu, które było czarne.

Nadrobiwszy zaległości w swych codziennych obowiązkach, począłem tworzyć w mej głowie plan na niedzielnego siebie. Poranny spacer! Planty! – te trzy słowa zaczęły wnet dobijać się do bram mych Wielkich Postanowień. Nałożyłem więc pośpiesznie koszulę i spodnie. Gdy sekundę później zerknąłem na swe stopy, ujrzałem na nich buty. Szal i płaszcz były dopełnieniem całości mej gotowości do wyjścia. Ach, parasol! Pogoda wszak bywa bardzo niepewna – Ach, jesieni, kochana! Lub zimo – bo sam już nie wiem! 
– Arturku, nie wiem, kiedy wrócę – zdążyłem rzucić jeszcze za siebie. Opuściłem mieszkanie z pewnością, iż wydarzy się coś niezwykłego. 


Pamiętam jak dziś (pewnie dlatego, iż było to wczoraj), że czegoś się bałem. Idąc ulicą poczułem się nagle niepewnie – niestety, do tej chwili nie jestem w stanie wyjaśnić powodu mego przerażenia, które to, na domiar złego, okazało się w pełni zasadne. 
Lecz póki co nic nie zapowiadało tragedii. Szedłem, oglądałem, kontemplowałem, jak zwykłem to robić za każdym razem, lecz było jakoś inaczej. Wiatr wiał lekko, jednak deszcz nie padał. Słońca, naturalnie, ze świecą szukać (jakże zabawne zdanie spłodziłem!). Pogoda wymarzona. Nic, tylko iść, no ale właśnie! Jakoś nie mogłem! Coś mi ciążyło. Myślę wtem – Czy ktoś mnie odciąży? Lecz nie działo się nic. Nic to, nic. Idę dalej. Z trudem, coraz trudniej, jednak idę. 
Nagle, Planty. Piękne, romantyczne, przede wszystkim puste, każdy normalny człowiek jeszcze śpi. A ja znów idę – chodzenie, tylko tyle mi zostało. Mijają minuty. Mija godzina, chodzę tak bez celu, ale chodzenie me jest celem samym w sobie. Czekam, coś się musi wydarzyć, musi, mus to, i basta! Lecz, o zgrozo, nie dzieje się nic. 
Patrzę nagle w prawo, zatrzymując się w tej samej chwili. Cóż, Barbakan. Był tu wczoraj, będzie jutro i, życzę mu tego z całych sił, za lat sto. Zadaję sobie pytanie, co też mnie podkusiło, by się tu zatrzymać? By w prawo me spojrzeć? 
Odpowiedź na to pytanie zwala mnie z nóg, przysięgam! Zamknij oczy, słuchaczu i wyobraź sobie moją odpowiedź! Jedną z najpiękniejszych! 
Otóż, odpowiedź moja siedziała na ławce trzymając zalotnie nóżkę na drugiej nóżce swej, tak, odpowiedź ma miała dwie nogi! Dalej nie było wcale gorzej! Szczupła, zgrabna, urocza – taka była. Kruczoczarne włosy, zielone oczy, blade lico! A nos jej! Toż to był nos. Nie, nie nos. Był to NOSEK! Przepiękny. 
Stałem tak urzeczony, Bóg raczy wiedzieć, jak długo. W końcu dostałem, czego chciałem, fakt, stało się. Coś się we mnie poruszyło. Były to nawet dwie rzeczy. Serce, przede wszystkim. O drugiej nie chce mówić za głośno, wszak dosyć nieśmiałym młodzianem jestem. 
– Co się gapisz? – usłyszałem, i były to najsłodsze słowa, jakie kiedykolwiek dotarły do mych uszu. Ach, ach. 
– Yyy… – rzekłem używając całej mej elokwencji. 
– No tak. Idiota! Kretyn! – Mów tak do mnie, proszę, pomyślałem, życie całe. 
Słodka chwilo, trwaj! Nie trwała jednak. 
Usłyszałem strzał.


tekst: Mateusz Hołda
rysunki: Karolina Oczkowska 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz